oranje oranje
597
BLOG

Jedyna droga do poprowadzenia spotkania z pisarzem

oranje oranje Technologie Obserwuj notkę 17

Moore Street, zna ją każdy. Wciśnięta, ość karpia w gardło, uliczka. Ani przełknąć, ani wypluć, jak się z tego nie umrze, z zadławienia, to miło będzie powspominać przy następnej Wigilii: -A zaś się nie udławmy, bo ja kiedyś, to normalnie, nie uwierzycie…

250 metrów, nie więcej, ale mamy tu żonglerskie wszystko: kradzione telefony, chińsko-polskie centrum, targ warzywno-owocowo-rybny, furmanki z koniem dowożą towary, które dzięki temu koniu mają być świeższe, syf na brukowanej ulicy, sprzedawcy cudów w proszku, kart na telefon i przemycanych fajek. Samiuśkie, samiuteńkie centrum Dublina, 100 metrów od The Spire i pomnika Joyce’a.

Moore Street

Idę nadkładając trochę drogi, bo moi polscy kontrabandziści coś pozasypiali, ćmiki się skończyły, a na Moore zawsze stoją baby i wrzeszczą szeptem po dublińsku: „smuukys, smuukys”. W kiosku prawie 9 euro, baba ma za 4.50, prosty rachunek. Tłum się kłębi, bo piąta zaledwie po południu, tam Polacy, tam telefony, Hindus-Eskimos drogę zastąpi, pod drabiną przejść musisz, spluwasz, ale już koń z odchodami się rozstaje, ryby świeże z wyłupiastymi oczami na drewnianej ladzie zawijane w papier gazetowy i dopiero potem do plastikowej, w kąciku zaciemnionym widzę, że ktoś komuś coś z ręki do ręki małego wciska, nic, jak za okupacji za Niemca w bramie warszawskiej, rozglądam się.

Kot się przechadza środkiem rozchwierutany, a uwagę skupia, jak godzilla.

Nie ma. Przepłoszone stado sprzedawców fajek, zazwyczaj wrzeszczą tym szeptem, mało nogawek nie urwą, a dzisiaj zero, obława jaka była czy co? Do baby odwarzywniakowej przekupy podchodzę, że te smuukys to bym wziął, ona patrzy i mruczy ile, ja że dwie paczki, a ona myśli, że 400 sztuk (bo oni tu wciąż na sztuki przeliczają fajki i nawet w sklepie mówisz „dwadzieścia marlboro poproszę”).

Jakie dwie sztangi, dwie paczki mówię, a ona dupskiem się odwraca na znak, że rozmowa skończona i gruchy bergamotki wrzeszcząc zachwala, że za jedno euro pojemnik cały taki czterogruszkowy. Odwracam się, wielkie mi hallo, zawsze było po 20 sprzedawców, zaraz się napatoczą, podchodzi dziewczynka lat 14 w pasiastych spodniach, w glanach do tego, portki jakby uszyła z markizy paryskiej w letni dzień wywieszonej, takie smugi niebiesko-wypłowiałe i pyta czy ja fajki sprzedaję, to ja jej mówię, że nie sprzedaję, tylko sam-se, ot tak, stoję w tym całym smrodzie dla przyjemności, ale jakby przyfilowała kto ma, to niech mówi, a ona, że ok i się oddala.

Dwie długospódnice Rumunki idą, albo może one są Romki, biały dzień, tuż obok jedna uwiesza się na skipie czyli takim śmietniku na kółkach metr sześćdziesiąt, przechyla go na siebie, tamta druga grzebie, grzebie, wygrzebuje wyrzucone w plastikach, ale nie mające u klientów wzięcia jabłka, śliwki, pakują do torby trochę podgniłe, pomidory, winogrona.

No, jest jasne, na taki bezczelny widok przekupy drą ryja w stronę skipa, ale te się nie zwilżają werbalizacją agresji, bo co znalezione, to nie ukradzione. A ludzi od fajek nie ma, stoję jak ta pipa na resorach, a jeszcze ubrana w niebieski „trenerski” skafander adi, więc jak lazur-latarnia w kłębowisku.

I co chwila jaki-taki-który patrzy, co ja tak stoję, co ja tak filuję…, ...kot przełazi, ...jakiś gość podchodzi. - A co się stało?! Niby w oczy patrzy, ale bardziej na łuski rybie. Zadaje mimochodne takie pytanie, kto wie, może i polskim, ale już na pewno wschodnim akcentem. Nie łapię, wzruszeniem ramion przekazuję mu wyraz dezaprobaty.

Ale on wzrokiem wskazuje o 15 metrów dalej siedzącego na chodniku murzyna, w ogóle akcji nie widziałem, dopiero ten kolo łypie w jego kierunku, a tu widzimy siedzi murzyn w kałuży krwi, cała twarz odarta, krew czerwona, bruk w rybich łuskach, nie wiem co odpowiedzieć, cytuję Dylana: „coś się tu dzieje, ale nie wiesz pan co, no nie jest tak, panie Jones?”, ten patrzy jak na rosomaka, znika, murzyn wrzeszczy, a z murzyńskiego sklepiku momentalnie wyskakuje jakiś inny murzyn i jebut mu z glana w tego podartego ryja.  

Cała rzecz się odprawia pod rybami i aldim, zbiorowisko polsko-polsko-chińskie zakreśla półkole, słońce zachodzić nie chce, arena się robi, ten na chodniku klei połamane skrzydła i chrząstki nosa, murzyn agresor krzyczy coś w jakimś języku, nikt przystąpić nie chce, nawet wrzeszczące i skore do dźwięków murzynki cichaczem podpatrują, ale widzę, jeden, drugi, piąty białas komórę podnosi, rozglądam się, przemytników ćmików jak nie było tak nie ma.

A ten gość z obdartą mordą (jak strasznie czerwona krew wygląda na czarnej twarzy, moim zdaniem dużo straszniej, niż na białej), całej we krwi, kałuża, siedzi, coś pomrukuje, inny styl walki o zwrócenie na siebie uwagi mają czarni; biały albo by wrzeszczał, albo by strzelał, albo by płakał, a ten nic, krew z niego sika, a on siedzi, czeka aż tamten drugi jeszcze ze sklepiku wyjdzie, to se-pogadają.

Pod niebiosy wrzuca jedynie słowa, których nie znają kontynentalne słowniki, tamten jednak wybiega jeszcze raz, patelnię ma w ręku, czarno-miedzianą na długiej rączce, ale w mordę nie wali (a wszystko w biały dzień na Moore Street) tylko płazem w łeb, gość się osuwa z pozycji siedzącej na pełen horyzont, ten zabiera patelnię, idzie do sklepiku, gdzie za 40 euro smartfona kupisz.

Pium pium pium, jedzie karetka, policja rowerowa za nią, tłumek gęstnieje, ale idę swoją drogą, nic tu po mnie, nalot na przemytników zrobili, w kiosku kupuję full legal za prawie 9 euraków lighty, na których czytam: „Ma eirionn tu as tobac a chaitheamh laghdaitear an riosca de ghalair mharfacha chroi agus scamhog” co w języku irlandzkim (tu mają ustawę o koniecznej dwuwersji) oznacza, żebym przestał palić, bo źle skończę.

A po tym wszystkim idę na nocno kulturalną polską imprezę (lekko opóźniony), gdzie nieco rozkojarzony prowadzę spotkanie ze znanym pisarzem. Od razu powiem - naprawdę zajebistym!

oranje
O mnie oranje

Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś. Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie