Spotkanie „po latach” emigranta ze znajomymi w Polsce opiera się na balonach. No bo po opłotkowym pitoleniu bractwo wypuszcza balon próbny typu: „no, wiesz, heh, te Kaczory tu rządziły, ciebie nie było, to dopiero były jaja...” i czeka na potwierdzenie przez emigranta tych jaj, co to Kaczory zniosły. On oczywiście wie, w którą stronę ta kibitka już pędzi, więc bierze łyka browara i się uśmiecha.
Jak można być takim jełopem i na taki wielki balon się tylko uśmiechać? - myśli bractwo. Może on rzeczywiście nic tam nie wie, półsłówek nie łapie, kodów nie łyka? Może rzeczywiście?! No to następują cztery zdania o filmie-książce, żeby było kulturalnie w kulturalnym towarzystwie i leci balon kolejny: „znowu się Kaczor na prezydenta kieruje, hehe...” i balon ten szybuje sobie wśród śmiechów pod sam sufit knajpy czy tam salonu z kominkiem.
A ten się znowu uśmiecha i teraz już konsternacja jest pełna. Nie to nawet, że on taki ważny w towarzystwie, ale bractwo samych siebie ma na okrągło, powiedziane zostało sto razy to samo, a tu gratka, bo po niezadługim, ale zawsze jakimś tam czasie taki przyjechał, dość zawsze w sumie fajny i zdolny był, w końcu też się człowieka do siebie zaprosiło, to i przy okazji można się przecież ładnie i kulturalnie dookreślić.
Ale balony nie wypełniają swojej roli, więc trzeci raz to jest ostatni raz i tu pada: „no chyba nie powiesz, że jesteś pisiorem?”, co rzucone jest w śmiechu i uśmiechu, w możliwości obrócenia pytania-cepa w pytanie retoryczne, a wtedy on po raz trzeci się uśmiecha i mówi wreszcie: „owszem, jestem!”. I więcej niczego nie mówi, tylko szerzej zielone swoje oczy otwiera, żeby nie uronić gestu żadnego.
Zazwyczaj zapadają dwie sekundy milczenia i zazwyczaj odzywa się wtedy żona jakiegoś nieustępliwego męża-antypisiora. W towarzyskich scenariuszach ten motyw się powtarza, że żony występują na harce spodziewając się bitwy. Leci to mniej więcej tak: - No dobra, w sumie co ty tam możesz wiedzieć jak cię tu nie było, jak tu był zamordyzm..., nie przerywaj, niech tylko skończę..., w sumie co ty tam możesz wiedzieć, ale proszę cię tylko o jedno..., jeszcze nie skończyłam, proszę tylko, żebyś nas tu nie uświadamiał, żebyś nie nauczał i nie pouczał, bo co to było wtedy to my wiemy dobrze, lepiej niż ty, więc zachowaj sobie proszę dla siebie nawracanie nas, my jesteśmy oczywiście tolerancyjni, myśl sobie, co chcesz, twoje przecież prawo...”.
Tu następuje cisza, bo oczekiwany jest jego kontratak, ale on znowu się uśmiecha, bo nie zostało tu postawione żadne pytanie, na które można by odpowiedzieć. Co ważniejsze nie ma też tu niczego do powiedzenia i harcowniczka albo brnie w swój beznadziejny monolog dalej, albo zwraca się do męża o wsparcie. Ciekawa rzecz, że mężowie po takich wykwitach ideologicznych swoich żon najczęściej przechylają się bez słowa i napełniają kilonki i mówią „za spotkanie”, uśmiechają się, a te żony osamotnione na froncie nie wiedzą, czy pić czy nie pić, więc idą do łazienki.
I do końca spotkania już nikt balonów żadnych nie wypuszcza, w oczach wszystkich raczej zapala się iskra autentycznego zaciekawienia, no chyba, że któryś jest już pijany i łapie za cep, ale wtedy ta reszta też stara się pomitygować człowieka. Całość się kończy tym, że wspomniana żona z mężem opuszczają zgromadzenie jako pierwsi, bo ona zostawiła żelazko włączone na gazie.
Na luzie, z uśmiechem i bez krzyku. Szczególnie w pozornej mniejszości. To działa.